Wiem, że nie powinnam zaczynać swojej opowieści w ten właśnie sposób, ale przebiegłam maraton i sama do końca nie mogę w to uwierzyć.

Przebiegnięcie maratonu było moim najważniejszym zeszłorocznym postanowieniem noworocznym, które dosyć długo we mnie dojrzewało. Pierwsza myśl pojawiła się, jak zaczęłam rekreacyjnie biegać – tak 3-5 km od czasu do czasu letnią porą. Druga –  już bardziej realna – wyłoniła się, gdy wracając z grzybobrania staliśmy w korku na Obornickiej i czekaliśmy, aż grupa maratończyków przebiegnie ten odcinek trasy. W tym momencie ku zaskoczeniu współpasażerów stwierdziłam, że za rok też znajdę się w grupie biegnących, gdy inni będą stać w podobnym korku.

Zdecydowałam się – zostanę maratończykiem!

Był wrzesień miałam rok na przygotowania. Rok to dużo, tak więc nie od razu rozpoczęłam swój trening. Na początku było dużo obaw, że to długi dystans, że to zbyt duży wysiłek dla organizmu, że bieganie takich dystansów jest kontuzyjne i że to raczej dla facetów niż dla kobiet, sceptycznie nastawieni znajomi również nie pomagali.

Regularne treningi rozpoczęłam w maju. Początki były trudne – po zimowej przerwie trudno mi było wrócić do formy, 5-kilometrowy bieg sprawiał na początku dużo kłopotów szczególnie oddechowych. Nie poddawałam się. Z każdym następnym treningiem kolejny oddech był łatwiejszy, a krok lżejszy.

Moje przygotowania do maratonu, to zdarte adidasy, które musiały zaliczyć ponad 60 godzin treningów, biegu po górach i na płaskiej nawierzchni, w słońcu i w deszczu, w upale i chłodzie. Najważniejsze w tym wszystkim było to, żeby nie odpuszczać. W sumie odbyłam 72 treningi, spaliłam ok. 40 tyś. kalorii, przebiegłam ponad 600 km (moje nogi to poczuły). Mój trening to również długie godziny poszukiwań dodatkowych wskazówek, motywacji, pozytywnych relacji.

Dzień startu. Śniadanie. Rozgrzewka. Rozciąganie mięsni. Pamiątkowe zdjęcie z kolegami z pracy. Kobiet jakoś mało, w kolejce do toalety podnosimy się na duchu. Jedna z uczestniczek radzi, aby w chwili słabości nie rezygnować tylko przerzucić się na szybki marsz.

Biegnę z mężem. Stajemy z zawodnikami między godziną 4.30 a 5.00 –  marzy nam się, żeby osiągnąć taki czas, ale przede wszystkim celem jest ukończenie naszego pierwszego maratonu. Najważniejsze, by zmieścić się w przepisowych 6 godzinach. Testosteron unosi się w powietrzu. Speaker przypomina: biegnijcie z głową, rozkładajcie siły.

Start. Masa ruszyła. Słuchawki na uszach. Jest muzyka, zapas wody i żeli energetycznych. Będzie dobrze. Mijają nas inni zawodnicy, ale się tym nie przejmuję – w tym przypadku nie jest ważne jak się zaczyna, ważne jest, czy się skończy.

Gdy przygotowywałam się do maratonu chciałam tylko, żeby nie padało. Pogoda nas poraziła. Temperatura powietrza – ponad 30 stopni, temperatura asfaltu – powyżej 40. Pierwsze 10 km jest dobrze, jeszcze w miarę chłodno, biegniemy w cieniu. Są kibice: SIŁA króluje i zdjęcia. Wbiegamy na Rynek wśród publiczności słychać pierwszy „feministyczny doping”- dziewczyny dacie radę, oklaski. Przy wieży ciśnień słychać muzykę –  jakiś zespół przygrywa ku uciesze kibiców i biegaczy.

21 km, półmetek i pomiary. Kończy się cień, sznur aut stoi w korku, kierowcy trąbią niezadowoleni, spada tempo, coraz więcej zawodników zaczyna maszerować. Dopada mnie tzw. „ściana 25 km”: podbieg na Gądowiankę w pełnym słońcu, w punkcie odżywiania skończyła się woda, jest tylko Powerade, nie ma czym się odświeżyć. Rezygnujemy z podbiegu na rzecz szybkiego marszu, takich jak my jest więcej, nie zrażamy się.

Jest atmosfera. Uczestnicy biegu urządzają sobie pogaduszki – „skąd jesteś?”, „o co chodzi z napisem na koszulce?”. Nie ma rywalizacji – ktoś zasłabł, inną osobę złapał skurcz, wszyscy sobie pomagają. Naszym celem jest po prostu ukończenie biegu w regulaminowym czasie.

Drugi kryzys: 35 km. Mąż mówi, że dalej nie biegnie. Co robić? Zostać razem z nim, czy biec dalej? Biegnę, mam jeszcze siłę, teraz muszę biec za nas dwoje, dam radę. Na szczęście po jakimś czasie mąż mnie dogania, biegniemy dalej razem, już niedaleko, ostatni zakręt i prosta w cieniu.

Wbiegamy na metę trzymając się za ręce. W tłumie słyszymy doping znajomych, którzy cały czas na nas czekali. Ostatni pomiar. Medal w jednej ręce, w drugiej butelka wody. Czas 5.22 nie jest źle, za rok będzie jeszcze lepiej.

Wszyscy sie pytają, czy było warto? Tak. Miałam chwile zwątpienia, zastanawiałam się czy dam radę. Jedni znajomi odradzali, drudzy podziwiali, ale wszyscy chętnie na ten temat dyskutowali. Na starcie byłam przerażona. Na mecie – byłam szczęśliwa. Udało mi się podwójnie, przebiegłam dystans 42 km i zwyciężyłam ze swoimi słabościami. Pokazałam samej sobie, że mogę wiele osiągnąć, wystarczy konsekwentnie dążyć do wyznaczonego celu.

Za rok, jak się uda, też biegniemy, będziemy kręcić nową życiówkę;-)

Autorka tekstu: Katarzyna Łuć

Tagged with: